Robert Bijas
Fotografia przyrodnicza
Zając szarak
środa 5 kwietnia 2023r.

Zając

Pamiętam jak dziś. Na pewnym pagórze roztoczańskim siedziałem w ukryciu, czekając na sarny, jelenie, w ogóle na to, co wyjdzie. Po sąsiedzku siedział kolega. W pewnym momencie szepcze mi: „Panie Robercie (tak ma do dziś), zając po lewej”. Przyłożyłem oko do wizjera, no daleko jak na 70-300 Tamrona. Pytam się kolegę: „Idziesz?” „Nie, bo ucieknie”. „Ja spróbuję”- powiedziałem. Ciepłe zachodzące słońce już delikatnie kładło się na szczyty drzew, a przy tym jak cudownie pachniało żywicą. Delikatnie się położyłem na trawie, która prawie mnie całego skrywała. Słońce ogrzewało mi plecy. O, jakże to przyjemne, gdy po wyjściu z zimnego cienia robi się ciepło! Co jakiś czas unosiłem nieco głowę ponad trawę, by zobaczyć kicaja. Odległość była znaczna, zaczynałem się męczyć. Zobaczyłem uszy, dwa. Sunę niczym zdradziecki serpens, z tą różnicą, że moje polowanie kończy się najwyżej długim susem zwierzaka w las. Za daleko, więc jeszcze troszkę. O! Już go widzę całego, jeszcze troszkę tylko. Dobrze by zrobić fotę na powitanie. Podsunąłem się nieco dalej. Fajnie, że nie uciekłeś zającu. Wysuwam lewą rękę i unoszę przedramię powolutku, by te wielkie oczy nie dostrzegły ruchu. Położyłem obiektyw na lewej dłoni i przymierzam się do robienia zdjęć. Oko do wizjera, a tam widzę dwie pary uszu. Ucieszyłem się bardzo. Poprawka parametrów, ale kto mi ustabilizuje rękę drżącą. Poprawiam parametry, unoszę się nieco, bo trawka mi przeszkadza. I, wielki sus zająca w las głęboki. Parę słów cisnęło mi się na język, ale się powstrzymałem. Ale, ale! Drugi zając siedzi i skubie leniwie zieloności wszelakie. Wtedy zrobiłem jedno zdjęcie, po chwili drugie. Gdy mój obiekt westchnień, stwierdziwszy, że to zielone z dużym okiem jest niegroźne, dalej skubał trawkę, a to koniczynkę. Doczołgałem się jeszcze troszkę i wtedy zrobiłem jeszcze kilka zdjęć. Dla zająca było to za wiele. Spokojnie pokucał wzdłuż ściany lasu.

Jadę samochodem, z jednej strony las, z drugiej pola po dawnym Igloopolu, chyba. Miałem skręcać w lewo, ale po prawej zobaczyłem zająca. Sprzęt już lepszy, jadę więc. Może się poszczęści i będę miał fajne zdjęcie zająca. Skręciłem w polną drogę, za kępką sosenek zatrzymałem samochód. Zabrałem tylko aparat, bo wiedziałem, że bez czołgania się nie obędzie. Miałem rację. Od samochodu odszedłem na 300 metrów wzdłuż pola. Przyłożyłem aparat do oka i szukam skurczybyka z długimi uszami. Zlustrowałem już duży obszar pola i w końcu jest. Przykucnął w zieleninie i zajada pyszności zajęcze. Popatrzyłem dokładnie raz jeszcze. Już wiem, jak iść i się skradać. Wiatr był nieco niekorzystny i bałem się, że mnie zając wywęszy. Na moją korzyść przemawia fakt, iż moro „pachniało” błotem, borowiną i czymś tam jeszcze, tylko nie człowiekiem. Nawet kapelusz był „błotny” w zapachu. Kluczyłem ścieżkami i miedzami. W końcu znalazłem się w linii prostej od zająca między rządkami. Poruszałem się bardziej pełznąc, niż czołgając. W końcu jestem na tyle blisko, że na zdjęciu będzie widać zająca i nie trzeba się domyślać. Znad aparatu czekam na odpowiedni moment, by nacisnąć spust migawki. Serce wali mi jak młotem. Bo wiecie, niby drobny, niepozorny ruch, a kicaj zręcznie zmienia kierunek żerowania i włazi w gąszcz nieprzenikniony. I faktycznie, zmienił kierunek, ale leniwie i znalazł się między sąsiednimi rządkami. Lekko się obracam, jednocześnie unoszę obiektyw. Zobaczył mnie, zobaczył! Nie uciekł. Uff! Robię serię zdjęć. W domu wybrałem, te które mi się najbardziej podobały.

Sobotni poranek śnił mi się po nocach. Widziałem, widziałem tego drania w promieniach wschodzącego słońca pogryzającego kłos zboża. Ale, nie. U mnie musi być zawsze w poprzek, na odwrót, na złość. Drogę przebiega mały borsuk. Nogi mi drętwieją, ale siedzę zaplątany w statyw i siatkę maskującą. CZEKAM! Wyłazi z gracją łosza, a za nią maleństwo, rozpłynąłem się. Tylko dlaczego tak daleko? Słońce przygrzewa, a łobuza nie ma. Myślę, przejdę się, może coś ciekawego będzie. Było, kurka wodna, było!!! Teleobiektyw na statywie, ja z krótkim obiektywem ruszam i po kilkunastu metrach pięć zajęcy na polnej drodze uprawia kąpiele słoneczne. Popatrzyły na mnie z wolna jak na zające przystało i rozeszły się, rozeszły. Wracam, znowu czekam. I znowu nic. Tyłek boli od siedzenia. Wstaję, idę w drugą stronę. Chomików oczywiście nie ma tam, gdzie powinny być. Zawróciłem i patrzę, jak szarak pomyka w moją stronę. Było gorąco, więc szedłem bez koszulki. Zobaczyłem zajca. I bęc w ten pył!Leżę i celuję. Pojawił mi się ładnie, wykadrowałem nieco, a ten łobuz zmienił tor biegu. I tak go uwieczniałem raz za razem. Dobiegł na cztery metry i obczaił, że na drodze coś leży, zawrócił. A to wszystko miało miejsce kilka kilometrów za Szczebrzeszynem.